27.02.2013

Łukasz Pabich - Zenta 1697 ( I )

"Turcy początkowo stanęli do obrony, sądząc, że Austriacy jej nie przełamią i wydawało się, że początek natarcia nie przyniesie sukcesu i gdy lewe skrzydło armii cesarskiej ruszyło do ataku, wróg nabrał odwagi, żeby rzeczywiście uderzyć".

Jeżeli ktoś uważa, że z ten sposób powinno się pisać książki historyczne, to sugeruję, żeby nie czytał dalej tego posta gdyż prawdopodobnie nie zgodzi się z jego treścią.

"Równocześnie turecki dowódca kawalerii wykonał, jak miało się okazać w niedalekiej przyszłości, katastrofalny błąd".

Rozumiem, że autor, który po raz -nasty czyta swój własny tekst może przeoczyć oczywiste błędy, ale od czego w takim razie jest korektor ? Zresztą korekta tego dziełka jest fatalna, i to zarówno zarówno stylistyczna jak i techniczna. Z korektą merytoryczną nie jest lepiej - pod koniec książki, w czasie rozmów pokojowych pojawia się ambasador Wielkiej Brytanii. W 1698 roku ! 
Po raz kolejny natykamy się też na nieszczęsne „skwadrony” jako jednostki organizacyjne jazdy. O ile w omawianej przeze mnie poprzednio książce (o bitwie pod Wschową)  można było dyskutować nad przedmiotowością stosowania tego terminu, to w przypadku armii cesarskiej w ogóle nie ma o czym mówić. Była podzielona na szwadrony i koniec !

To byłyby tylko detale niewarte wzmianki, gdyby książka jako całość przedstawiała sobą jakąś wartość. Niestety, czytając ją miałem wrażenie, że autor postanowił upchnąć na standardowych 96 stronach wszystko, co wpadło mu w ręce na temat tego okresu.

Przykład pierwszy z brzegu - książkę zdobią bogate ilustracje. Dużą część z nich stanowią ryciny z portretami wyższych dowódców – wszystkie utrzymane w tej samej manierze, pokazujące oficerów w renesansowych zbrojach, w owalnym medalionie zawierającym tytuł arystokratyczny. Innymi słowy – nic nie wnosząca sztampa. 


Opis walk podczas bitwy zajmuje jakieś pięć stron. Tylko pięć. Za to kolejne trzy strony zawierają szczegółowy opis zdobytych trofeów, zabitych i rannych w rozbiciu na poszczególne pułki, a nawet z nazwiska wymienieni zostali oficerowie, którym cesarz przesłał listy dziękczynne. Ciekawe rozłożenie akcentów. A może po prostu zestawienia łatwo było przepisać z "Feldzüge des Prinzen Eugen …” w prosty sposób zapełniając wymaganą przez wydawnictwo liczbę stron.
Należne mu miejsce zajmuje, przepisany z „Feldzüge…Ordre de Bataille cesarskiej armii. To miło, lubię porządne OdB. Szkoda tylko że przepisany został z błędami. Co więcej – w książce pojawia się pięknie przerysowany schemat ustawienia wojsk. Niestety, schemat nie zgadza się z podanym kilka stron wcześniej OdB. Nie zgadza się w całości, nie chodzi mi o detale. Inna jest ilość linii, ich kompozycja, skład poszczególnych jednostek. Wygląda na to że autor w ogóle nie zadał sobie trudu żeby porównać dostępne informacje. 
Idziemy dalej - w OdB sojusznicze wojska saskie i brandenburskie opisane są jako "Sasi” i "Brandenburczycy”, podczas gdy w przypadku jednostek cesarskich podane są nazwy regimentów. Tak jest w "Feldzüge…”, to prawda. Ale prawdą jest też to, że nazwy niemieckich pułków można znaleźć (żeby było śmieszniej, część podana jest na schemacie). Ale widocznie autor uznał, że pisanie monografii bitwy ogranicza się do skopiowania tekstów wydrukowanych ponad sto lat temu, bez śladu krytycznej ich analizy. Może taki jest standard serii „Pola bitew” wydawnictwa Infort Editions, ja jednak mam prawo wyrazić swą dezaprobatę, co niniejszym czynię.

c.d.n.

22.02.2013

Wschowa 1706 (II)


W poprzednim poście omówiłem książkę Oskara Sjöströma "Wschowa 1706". Teraz postaram się wynotować kilka spraw ciekawych z punktu widzenia wargamera.
Sjöström pisze, że aby zostać szwedzkim oficerem trzeba było skończyć studia uniwersyteckie. Może niekoniecznie skończyć, bo w tekście spotyka się przykłady oficerów lub kandydatów na oficerów, którzy porzucili akademię w Uppsali dla wojaczki, niemniej jeśli ta informacja jest prawdziwa to szwedzcy oficerowie z natury rzeczy musieli być lepsi od innych nacji.
Kolejna ciekawostka. Na prawym skrzydle szwedzka jazda skutecznie zaatakowała wieś, bronioną przez spieszonych dragonów. Prawdopodobnie wynikało to z faktu, że dragoni nie obsadzili budynków ale bronili się na ulicach lub na przedpolu wioski. Pokazuje to, że w pewnych warunkach możliwe były konne ataki na piechotę broniącą terenu zabudowanego.
Ważne są także ustalenia autora w temacie saskich nowozaciężnych pułków. Dotychczas sądziłem, że pułki piechoty sformowane po klęskach lat 1702-1704 składały się z żołnierzy niedoświadczonych i słabo wyszkolonych. Sjöström twierdzi natomiast, że w ich skład weszli różni najemnicy werbowani w całej Europie, między innymi byli weterani armii bawarskiej, rozbitej w kampanii 1704 roku. To zmieniałoby klasyfikację tych jednostek. 
Autor wspomina o przesłuchaniach prowadzonych przez saskie władze, mających na celu ustalenie przyczyn klęski. Oficerowie i żołnierze byli pytani o ilość strzałów, które oddali w bitwie. Okazało się, że nawet żołnierze tego samego regimentu podawali różną ilość zużytej amunicji. Sjöström składa to na karb skomplikowanego ognia plutonowego albo na słabą pamięć żołnierzy. Dla mnie jest to najlepszy dowód na chaos wkradający się w szeregi walczących, o którym to piszą Duffy i Nosworthy. Podczas walki można było oddać dwie, najwyżej trzy salwy na rozkaz, a potem żołnierze zaczynali strzelać tak szybko jak który umiał, nie bacząc na komendy oficerów.